Maria Callas - recenzja filmu
Wczoraj (piątek) na polskie ekrany wszedł najnowszy film z Angeliną Jolie - Maria Callas. Wyreżyserowany przez Pablo Larraina (wcześniej stworzył Jackie z Natalie Portman i Spencer z Kristen Stewart, można więc powiedzieć, że lubi wracać do życiorysów silnych kobiet, które zasłynęły w historii).
Wbrew temu, czego można się spodziewać, nie jest to typowa biografia. Zaprezentowany bowiem został ostatni tydzień z życia artystki. Pojawiają się w nim także wspomnienia - czarno-białe retrospekcje.
W nich sporo Onassisa, który, grany przez Haluka Bilginera, poprzez dystans do siebie jest źródłem komizmu w filmie. Nie ma jednak zbyt wiele okazji do śmiechu. Jest to raczej przepełniona smutkiem i przemijaniem opowieść, w której Callas - otoczona jedynie gosposią i kamerdynerem w swoim apartamencie, mierzy się ze stratą: głosu, zdrowia - także psychicznego, życia wreszcie.
Uzależniona od leków diva pozostaje nią do końca. Ma kaprysy, wymaga szacunku, uwielbienia. Widać tęskni do czasów świetności, niepogodzona z losem. Obraz jest więc dość przygnębiający.
A sama Jolie? Z pewnością jest to rola wymagająca, ale reklamowanie jej jako tej konkretnej, która "definiuje karierę" jest moim zdaniem przesadą (dostała nominację do tegorocznego Złotego Globu za pierwszoplanową rolę w dramacie, jednak pamiętajmy także o jej wcześniejszych, ambitnych kreacjach, jak choćby biograficzna Gia - Glob, czy Przerwana lekacja muzyki - Oscar & Glob).
Angelina zagrała bardzo dobrze, trudną postać - bazującą na negatywnych emocjach, zachowującą się z chłodnym dystansem, niekiedy wzburzoną czy w narkotycznym gniewie.
Jak mówi do głównej bohaterki akompaniator w jednej ze scen "Callas się nie spóźnia, to inni przychodzą za wcześnie". Primadonna tak zdominowała obraz, że cała reszta to tylko rekwizyty, łącznie z aktorami.
Jest jedna rzecz, która się znacząco i pozytywnie wyróżnia: zdjęcia Paryża sprzed lat. Te kadry są tak piękne, że każdy z osobna mógłby być obrazem zdobiącym ścianę. Ciepłe, poetyckie wręcz plenery wnoszą wiele do ogólnego odbioru. Edward Lachman zgarnął nominację do Oscara właśnie za zdjęcia - wręczenie nagród akademii 3 marca.
Film jest subtelny i trochę zabrakło dynamiki. Może nie grozi nam nuda, jednak akcja płynie niespiesznie wśród rojeń, wspomnień i wybryków diwy. To przykry koniec "dziewczyny z Aten".
W innej scenie, gdy primadonna pyta o ślub z Jackie, Onassis z lekkością odpowiada:
"Czasem człowiek się żeni, bo ma wolny dzień". Jeżeli więc macie wolny wieczór, wybierzcie się na Marię Callas, bo warto. Koniecznie do kina. Ten film zasługuje na obejrzenie na dużym ekranie.
Za sprawą popremierowych refleksji, oceniam na 7/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz