„Dzień Tryfidów" John Wyndham

W KRAINIE ŚLEPCÓW JEDNOOKI JEST KRÓLEM

Nie wiem już naprawdę, czy fakt oceniania przeze mnie powieści cieszącej ogół czytelniczej społeczności na maksymalnie 3, a na 9-10 tej, która absolutnie nikomu się nie podoba, można nazwać wysublimowanym gustem literackim czy podciągnąć pod abderytyzm. Po dziesiątkach powieści, w których ewidentnie rozjeżdżam się odnośnie do opinii z innymi czytelnikami, nadeszła pora na Johna Wyndhama i jego Dzień Tryfidów

Bill Mason może sobie pogratulować niesamowitego szczęścia w nieszczęściu, mimo iż leżąc w szpitalnym łóżku po powypadkowym zabiegu z opatrunkami na oczach, jeszcze nie wie, że je ma. Cały glob wpatrzony był przez moment w niebo, kiedy to usłane było deszczem spadających komet. Przyznam szczerze, że widok na prawdę musiał być niesamowity. Niesamowite było także to, co stało się chwilę potem, aczkolwiek tym razem już niestety w pejoratywnym słowa "niesamowite" znaczeniu. Deszcz spadających komet to ostatni widok, jaki ujrzeli ludzie, ponieważ zaraz potem wzrok stracili. Bill siłą rzeczy nie mógł widzieć tego zjawiska, a co za tym idzie – jego zmysł wzroku nie uległ zmianie! Pytanie tylko, czy na świat, jaki w jednej chwili zmienił się nie do poznania i nadal ulega przemianie – warto jeszcze patrzeć?

W Londynie (bowiem autor książki był Brytyjczykiem. Zapewne w innym przypadku seriami dziwnych zjawisk byłyby dręczone Stany Zjednoczone.) w sposób zupełnie losowy zaczynają pojawiać się malutkie zaszczepki roślin niewiadomego pochodzenia. Ludzkość jeszcze nic absolutnie o nich nie wie, jednakże spółki takie jak np. Arctic and European Fish-Oil Company oraz jej podobne, dokonując gruntownej reorganizacji zamierzają umieścić owe roślinki w samym centrum kręgu wielkich interesów, rozpoczynając ich hodowlę na masową skalę, celem pozyskania cennych olejów i soków, a także produkować niezmiernie pożywne wytłoczyny na paszę dla bydła. Zatem – nie wiem jak, nie wiem gdzie, nie wiem nic, ale byznes ys byznes. Szkoda nie skorzystać. I tak skomplikowaną już sytuację dodatkowo komplikuje fakt, iż te, ładnie przeze mnie nazwane roślinki, to tytułowe tryfidy (nazwa nadana po wielu próbach przez ludzkość ze względu na trzy odnóża kroczne). Rosnące do kilku metrów mięsożerne krwiożercze bestie, które adaptują się do otaczających warunków, "uczą" oraz porozumiewają między sobą. Pomyślisz, co to za problem? Wystarczy zabunkrować się gdzieś z zapasem jedzenia i amunicji i postępować adekwatnie do wskazówek z wielu seriali osadzonych w postapokaliptycznym zombieświecie. Tak? Nie zapomnij jednak, że przecież jesteś ślepy i zdany tylko na siebie. Wielka Brytania naprawdę pogrąża się w chaosie. Cały świat pogrąża się w chaosie!

Patrząc na fabularną część tej powieści – wieje sztampą na kilometr. Postapokaliptyczna wizja świata, w którym człowiek staje się zwierzyną dobierającą się w stada w celu większej szansy przetrwania, a prawo dżungli wygrywa w przedbiegach nad prawem moralnym. O dziwo, w Dniu Tryfidów brakuje akcji. 

Patrząc jednak na mnogość ukrytych w powieści już ponad 70 lat temu przesłań, trafiamy na nagie, wystawione na próbę, ocenę i widok publiczny społeczeństwo, od którego zależy, jaką wartość nada istocie człowieczeństwa. Fabuła rodem z The Walking Dead (tyle, że z roślinami) stanowi nagle tło powieści, jakby mniej istotne.

Czy dostęp tych szczęśliwców, którzy nie oślepli do dóbr materialnych, technologii, pożywienia, które w dobie tryfidowego chaosu są przecież na wyciągnięcie ręki (sklepy są puste i otwarte), nie jest okazją do ułożenia sobie życia na nowo, tak, jak chcemy? Wystarczy tylko uważać na plujące kwasem chodzące rośliny. A może przywilej posiadania nadal zmysłu wzroku powinien posłużyć lub nawet stanowić obowiązek niesienia pomocy tym, którzy jej potrzebują? 

Czy prawo karne i moralne to coś, co istnieje tylko w momencie, kiedy boimy się kary za jego łamanie? Po wybuchu tryfidowej apokalipsy nagle te prawa tracą znaczenie? Sumienie ustępuje rozpaczliwej potrzebie przetrwania? W powieści widzimy samozwańczych "bohaterów" i "liderów", którzy powiedzą ci jak żyć, żeby uratować społeczeństwo.

Czy wszystko, co naprawdę cenne da się zmierzyć wartością pieniądza? Firmy produkcyjne nie umiejąc jeszcze nazwać, ani poznać tytułowych tryfidów, doskonale opatentowały sposoby na ich przetworzenie na banknoty. Stanowi to prztyczek w nos wszystkim tym, którzy zafiksowani na zarobku, całkowicie stracili poczucie człowieczeństwa.

Można by wymieniać i wymieniać, ponieważ ukrytych i odkrytych przesłań jest w powieści cały alfabet, jednakże nawet cały wachlarz wartości nie przekonał mnie na tyle, aby faktycznie, jak większość podniecać się tą pozycją. Orwell znakomicie nam pokazał chociażby w 1984, że dzieło może być bardzo prosto napisane, nieustannie od kilkudziesięciu lat nieść jakże ponadczasowy i ciężki ładunek emocjonalny, a jednocześnie tak ciekawe, że jednocześnie chce się i nie chce kończyć czytać. W Dniu Tryfidów zwyczajnie czegoś zabrakło. Może było to za proste? Może zbyt powierzchownie autor zarysował główny wątek, wszak powieść ma niewiele ponad 300 stron? Może zbyt sztampowe? Może o mojej ocenie zadecydowała nijakość postaci osadzonych w powieści? Może brak poprowadzenia wątku w ciekawy sposób? 

Podsumowując, okazuje się, że tryfidy obok bezapelacyjnie wielkiego wkładu w zagładę ludzkości były także narzędziem ku temu, aby móc jasno wejrzeć w ludzkość, która zrobi absolutnie wszystko i nie zawaha się przed niczym, by wygodnie siedzieć. Altruistów na tym świecie jest zaledwie garstka. A nimi przecież też powinien się ktoś opiekować, prawda?

AUTOR: John Wyndham

TYTUŁ: Dzień Tryfidów

GATUNEK: science fiction

DATA WYDANIA: 28.05.2024r

LICZBA STRON: 320

WYDAWNICTWO: Rebis

ISBN: 9788383381930

OCENA: 🌟🌟🌟★★★★★★★ (3/10)

PoważnieNiepoważny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz